Historia, Lifestyle, Polska, Świat

Merian Cooper od King Konga

Była taka przyjaźń Polaka i Amerykanina, która przeszła na następne pokolenia i sprowadziła młodego Amerykanina nie tylko do Polski, ale i do wojska walczącego w wojnie polsko-bolszewickiej. Oto niezwykła historia Meriana Coopera – reżysera pierwszego filmu o King Kongu oraz miłośnika Polski i Polaków.

Merian Cooper od King Konga Fot. DlaPolonii

Lato 1920 roku. Konna Armia Budionnego przekracza granice Polski. Płoną wiejskie zabudowania. Pod ścianą stajni sołdaci rozstrzeliwują chłopów, jasnowłosa dziewczyna ucieka przed pijanymi budionnowcami. Wtem zza horyzontu wyłaniają się dwa samoloty, zrzucają kilka bomb. Błyskawicznie zniżają lot. Rozlega się terkot pokładowych karabinów. Skrzydła maszyn niemal dotykają końskich łbów. Kilkunastu napastników spada z koni, pozostali w panice rzucają się do ucieczki. „Amierykańce, amierykańce” wrzeszczą przerażeni bolszewicy.

Można spytać co robili amerykańscy lotnicy na polsko bolszewickim froncie. Aby odpowiedzieć musimy cofnąć się do wojny Stanów Zjednoczonych z Anglią o niepodległość. Walczył w niej Kazimierz Pułaski, który zaprzyjaźnił się z pułkownikiem Johnem Cooperem. Gdy Polak został śmiertelnie ranny w bitwie pod Savannah w roku 1779, Amerykanin zniósł go z pola bitwy. Nad jego grobem Cooper złożył przysięgę, że gdy kiedyś Polska rozpocznie walkę o niepodległość wówczas on, albo któryś z jego potomków, wyruszy do dalekiej Europy, aby pomóc Polakom. Trudno w to uwierzyć, ale przez kilka generacji pamięć o tym zobowiązaniu była w rodzinie Cooperów przekazywana z ojca na syna.

Prawnuk Coopera – Merian C. Cooper – wierny obietnicy pra-pradziadka dołączył do Amerykanów walczących po stronie Polski w wojnie polsko-bolszewickiej. Już w młodości pokazał się jako niespokojny duch i twardziel, który potrafił postawić się uznanym autorytetom. Musiał zrezygnować ze studiów w Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis. Nie dość, że nieustannie uganiał się za dziewczynami, to na dodatek bezczelnie twierdził, że w przyszłości samoloty będą w stanie zatapiać najpotężniejsze okręty wojenne. Gdy zarozumiały smarkacz zniknął, zasłużeni emerytowani dowódcy pancerników odetchnęli. Po wybuchu I wojny światowej Cooper jako lotnik walczył z Niemcami we Francji. Został zestrzelony, a jego rodzina dostała informację o śmierci Meriana, który tymczasem jako jeniec trafił do szpitala we… Wrocławiu, gdzie wyleczono jego poparzone ręce. Blizny pozostały na jego dłoniach do końca życia.

W szpitalu poznał polskich jeńców. Rozmowy z nimi przypomniały mu o obietnicy prapradziadka. Udał się do Lwowa z transportem żywności. Uratował wiele polskich dzieci od śmierci głodowej. Był pod wrażeniem bohaterstwa obrońców Lwowa, walczącego z Ukraińcami, a potem armią sowiecką. Młody weteran przyjechał do Paryża, szalejącego z radości po zwycięskim zakończeniu wojny. Jak wspominał po latach: „Na wschodnim pograniczu Europy – tam pod Lwowem, tam nie było zwycięstwa, nie było tryumfu. Tam była straszna, nierówna, zacięta walka.”

Merian Cooper postanowił spłacić dług honorowy. Musiał mieć prawdziwy zapał i charyzmę, bo znalazł siedmiu podobnych sobie ryzykantów. Gdy ośmiu Amerykanów stanęło przed Piłsudskim deklarując gotowość do walki „za naszą i waszą”, Naczelnik miał spore wątpliwości. Ostatecznie przekonał go zapał młodych ochotników. Tymczasem na Cooperze Piłsudski zrobił ogromne wrażenie: „Po dziś dzień mam jeszcze w pamięci to silne, stalowe wejrzenie jego przenikliwych oczu spod ciężkich brwi.”

Na dowody bohaterstwa młodych Amerykanów nie trzeba było długo czekać. Nie mniej ważne były informacje dostarczane dzięki lotom zwiadowczym. To dzięki Amerykanom sztab Piłsudskiego dowiedział się o wkroczeniu do walki 30-tysięcznej Armii Konnej Budionnego.

Przystojni lotnicy byli niezwykle popularni na terenach, gdzie przyszło im walczyć. Ich stałym zwyczajem było nadlatywanie nad rzeki, w których kąpały się miejscowe dziewczęta. Kresowe piękności z „przerażeniem” uciekały w stroju Ewy w nadrzeczne zarośla. Wieczorami lotnicy spędzali z tymi samymi dziewczętami romantyczne chwile przy ogniskach. Cooper jeszcze po latach opisywał te spotkania, bez wahania stwierdzając, że był to najpiękniejszy okres w jego życiu.

Powiedzieć o Cooperze „szczęściarz” to nic nie powiedzieć. Jego aeroplan, trafiony serią z taczanki, musiał lądować poza linią wroga. Na miesiąc przed zakończeniem wojny jego rodzina dostała ponownie wieść o śmierci Meriana. Tymczasem amerykański twardziel przeżył nie tylko katastrofę samolotu, ale też przesłuchanie przed bolszewickim „sądem”. Cooper pokazał pokryte bliznami dłonie twierdząc, że tak naprawdę jest robotnikiem, przymusowo wcielonym do wojska. Bolszewicy uwierzyli i zamiast na rozstrzelanie Merian trafił do obozu jenieckiego. Tam po raz kolejny rzucił wyzwanie losowi. Uciekł z niewoli podczas srogiej rosyjskiej zimy pokonując głównie pieszo aż 700 kilometrów.

Po powrocie do ojczyzny Merian Cooper zaczął się realizować w branży filmowej napisał scenariusz i wyreżyserował pierwszego w dziejach kinematografii światowej „King Konga”. Jak myśliciele – kto pilotował samolot, który seriami z karabinów maszynowych strącił z dachu Empire State Building wielkiego goryla?

Cooper we wrześniu w roku 1939 zorganizował koncert charytatywny na rzecz walczącej Rzeczpospolitej. Będąc w Anglii odwiedził pilotów z Dywizjonu 303. Po wojnie wspierał finansowo przybywających do Stanów Zjednoczonych polskich pilotów. Zobowiązanie zaciągnięte przez prapradziadka zostało spłacone z nawiązką.

Juliusz Woźny

 

Źródło: DlaPolonii